Sprawdzamy, jak miejsce na liście wyborczej wpływa na szansę uzyskania mandatu w wyborach do Sejmu.
Choć wybory parlamentarne odbędą się dopiero jesienią, to w politycznych gabinetach już od dłuższego czasu trwają przepychanki o korzystne pozycje na listach wyborczych. Każdy polityk pragnie znaleźć się jak najwyżej w hierarchii kandydatów w swoim okręgu wyborczym, a najbardziej marzy o zajęciu pozycji numer jeden. Ta wymarzona lokata jest zwykle zarezerwowana dla wpływowych członków partii, co powoduje, że prawdziwa rywalizacja toczy się o kolejne z tzw. „miejsc biorących”. Sprawdźmy więc, czym tak naprawdę jest korzystna pozycja na liście wyborczej i jak wpływa ona na szanse kandydatów na zdobycie mandatu posła.
Zanim jednak przejdziemy do meritum, warto zaznaczyć istotną różnicę pomiędzy „listą” kandydatów a „kartą” do głosowania. Kiedy udajemy się do lokalu wyborczego, otrzymujemy „kartę”, na której znajdują się wydrukowane „listy” kandydatów, wcześniej zarejestrowane przez komitety wyborcze w danym okręgu wyborczym.
W nadchodzących wyborach parlamentarnych otrzymamy tylko dwie karty do głosowania – z kandydatami do Sejmu i do Senatu. Na obu kartach znajdziemy przynajmniej kilka list kandydatów z naszego okręgu wyborczego, reprezentujących różne ugrupowania polityczne (np. Prawo i Sprawiedliwość, Koalicja Obywatelska, Koalicja Polska 2050 czy Lewica). Kolejność tych list na kartach do głosowania będzie zależała od numeru, który zostanie przypisany komitetom w drodze losowania na 30 dni przed datą wyborów.
Gdy mówimy o „miejscach biorących”, nie odnosimy się jednak do kolejności list na kartach do głosowania. Ten termin stosujemy do kolejności kandydatów na samych listach partyjnych, tj. pozycji numer jeden, pozycji numer dwa itd.
Pozycja na liście wyborczej ma ogromne znaczenie w proporcjonalnych systemach wyborczych, tak jak np. w systemie Jeffersona-d'Hondta (potocznie zwany algorytmem d’Hondta), który stosuje się w Polsce w wyborach do Sejmu.
W przypadku wyborów przeprowadzanych w systemach większościowych, takich jak wybory Prezydenta RP czy do Senatu RP, mówienie o pozycji na liście jest w praktyce pozbawione głębszego sensu. Dzieje się tak, ponieważ okręgowa lista wyborcza każdego komitetu formalnie zawiera nazwisko tylko jednego kandydata. W efekcie na karcie do głosowania widnieją nazwiska wszystkich kandydatów z różnych partii, ułożone w porządku alfabetycznym.
W teorii systemów głosowania wyróżnia się dwa podstawowe typy list wyborczych:
Dla przykładu, jeśli w okręgu wyborczym nr X partia A uzyskała pięć mandatów, to pierwszych pięciu kandydatów z jej listy otrzymuje mandaty, niezależenie od liczby głosów zdobytych przez poszczególnych kandydatów.
Dla przykładu, jeśli w okręgu wyborczym nr X partia A uzyskała pięć mandatów, to pierwszeństwo ich uzyskania mają kandydaci, którzy osiągnęli 5 najlepszych wyników na liście, niezależenie od tego, na jakiej pozycji się znajdują. Co istotne, w przypadku listy typu otwartego kandydaci są uszeregowani w porządku alfabetycznym.
W przypadku wyborów do Sejmu RP stosuje się rozwiązanie mieszane, będące formą pośrednią dwóch wyżej scharakteryzowanych typów list wyborczych – listę półotwartą.
Na liście półotwartej kandydaci uszeregowani są zgodnie z porządkiem ustalonym przez partię polityczną, podobnie jak w przypadku listy zamkniętej. Najbardziej wpływowi politycy danej partii, cieszący się dużą rozpoznawalnością medialną, otrzymują zazwyczaj najwyższe miejsca. Niemniej jednak, kolejność przyznawanych mandatów nie zależy w istocie od miejsca na liście, ale od indywidualnych wyników kandydatów. Może się zatem zdarzyć, że kandydat znajdujący się na niższej pozycji uzyska więcej głosów niż kandydaci umiejscowieni wyżej. Zdarza się nawet, że kandydat na ostatnim miejscu na liście otrzymuje mandat. W ten sposób w ostatnich wyborach do Sejmu RP (2019 r.) mandat zdobył np. Marcin Ociepa (PiS) w okręgu nr 21 (Opole).
Możliwość uzyskania mandatu przez kandydatów z niższych lokat na liście sprawia, że lista półotwarta mechaniką działania przypomina listę otwartą (stąd też jej nazwa). Jest tak jednak tylko w teorii, bo wyborcy – co za chwilę pokażemy – stosunkowo rzadko głosują na kandydatów z niższych miejsc. Częściej podporządkowują się woli partyjnej, oddając swoje głosy na tzw. „lokomotywy wyborcze” – liderów, których obecność ma „pracować” na dobry wynik całej listy. W rezultacie lista półotwarta generuje efekty psychologiczne zbliżone do listy typu zamkniętego.
Sprawdźmy zatem, w jaki sposób pozycja na liście wyborczej może wpływać na szanse uzyskania mandatu. Aby dokonać analizy, sięgamy po dane Państwowej Komisji Wyborczej dotyczące ostatnich wyborów parlamentarnych (2019 r.).
Przypomnijmy, że wybory do Sejmu przeprowadzane są w 41 okręgach wyborczych, w których do rozdysponowania jest od 7 do 20 mandatów. Zgodnie z Kodeksem wyborczym (art. 211 § 2) lista kandydatów w danym okręgu musi zawierać co najmniej tyle osób, ile jest dostępnych mandatów w danym okręgu, ale nie więcej niż dwukrotność tej liczby. Przykładowo, w okręgu 12-mandatowym lista zostanie zarejestrowana, jeśli będzie zawierać od 12 do 24 kandydatów.
Spójrzmy na poniższe zestawienie. Na osi X ujęliśmy pozycje, z których przyznano mandaty w ostatnich wyborach do Sejmu.
Z tzw. „jedynek” do Sejmu dostało się aż 156 posłów, co stanowi więcej niż 1/3 składu tej izby. Łącznie z pierwszych i drugich lokat wybrano aż 52% składu Sejmu (238 mandatów).
Zauważmy, że im niżej na liście umieszczony jest kandydat, tym mniejsze szanse ma on na uzyskanie mandatu. W rezultacie, w obecnym Sejmie zasiada 371 posłów (ponad 4/5 składu Izby), którzy kandydowali w 2019 roku z pierwszych pięciu pozycji! Dodatkowo warto zaznaczyć, że szansa na zdobycie mandatu z dalszych miejsc na liście rośnie w przypadku ugrupowań, które uzyskują większe poparcie w wyborach, a w przypadku partii z poparciem poniżej 10% jest bardzo niewielka. Dla przykładu wszyscy posłowie Konfederacji dostali się do Sejmu z „jedynek”, a wśród posłów PSL jest tylko jedna posłanka, która startowała z miejsca numer 2 i przeskoczyła „jedynkę” w swoim okręgu.
Z uwagi na zróżnicowaną liczbę mandatów w poszczególnych okręgach (od 7 do 20), na podstawie danych dla wszystkich okręgów wyborczych nie jesteśmy w stanie precyzyjnie ustalić, jakie szanse na zdobycie mandatu daje konkretne (załóżmy – ostatnie) miejsce na liście wyborczej. Przykładowo, w okręgu nr 10 (Nowy Sącz) ostatnim miejscem na liście może być pozycja 20 (w tym okręgu przydziela się 10 mandatów). Z kolei w przypadku okręgu nr 19 (Warszawa) pozycja numer 20 wyznacza środek listy (w tym okręgu przydziela się 20 mandatów).
Z tego względu w dalszej analizie skoncentrujemy się na okręgach tej samej wielkości. Będzie to 12 okręgów 12-mandatowych (okręg 1 – Legnica; okręg 4 – Bydgoszcz; okręg 7 – Chełm; okręg 8 – Zielona Góra; okręg 11 – Sieradz; okręg 18 – Siedlce; okręg 20 – Warszawa; okręg 21 – Opole; okręg 25 – Gdańsk; okręg 31 – Katowice; okręg 36 – Kalisz; okręg 41 – Szczecin).
Dodatkowo, z oczywistych względów, w analizie uwzględniamy tylko te komitety, które brały udział w podziale mandatów we wszystkich 12 okręgach (przekroczyły próg wyborczy w skali kraju).
Jako tzw. „miejsca biorące” oznaczyliśmy te lokaty, z których kandydaci w wyżej wymienionych okręgach otrzymali przynajmniej jeden mandat. Musimy jednak pamiętać, że w dyskursie publicznym sformułowanie „miejsca biorące” jest częściej używane w kontekście pierwszych trzech, czterech lokat. Ostatnia pozycja na liście też czasem otrzymuje to miano, choć – jak wynika z naszego zestawienia – jest „gorsza” nawet od miejsca siódmego (współczynnik sukcesu, czyli procent kandydatów, którzy otrzymali mandat startując z danej pozycji, dla lokaty 7 wynosi 8,20 %, dla lokaty ostatniej – 6,56%).
Z analizy przedstawionych danych wyłania się wyraźna liniowa zależność między pozycją na liście wyborczej a szansami na uzyskanie mandatu. Im wyżej znajduje się kandydat na liście, tym lepsze ma on perspektywy. W analizowanych okręgach współczynnik sukcesu dla partyjnych jedynek wynosił niemal 79%, a zatem tylko 21% kandydatów z tego miejsca nie zdobyło mandatu. Reprezentowali oni jednak partie polityczne o stosunkowo niskim poparciu, takie jak Konfederacja, PSL oraz SLD, które w tych okręgach mogły nie zdobyć żadnego mandatu. W przypadku kandydatów najsilniejszych komitetów wyborczych, takich jak PiS i KO, „jedynka” na liście gwarantuje uzyskanie mandatu.
Dodatkowo z analizy wynika, że ponad 95% mandatów trafiło do kandydatów z pierwszych 8 lokat. Z ostatnich miejsc do Sejmu mandaty uzyskało 4 kandydatów. Ci, którzy je dostali, kandydowali ze zwycięskiej w 2019 roku list PiS. Byli to: Anna Dąbrowska-Banaszek (okręg 7 – Chełm), Daniel Milewski (okręg 18 – Siedlce), Małgorzata Chorosińska (okręg 20 – Warszawa), oraz – wspomniany już wcześniej – Marcin Ociepa (okręg 18 – Opole).
Najbardziej uderzające jest jednak to, że w wyborach w 2019 kobiety były umieszczane na niższych („gorszych”) pozycjach na listach wyborczych. Zwróćmy uwagę, że kandydatki nie dominowały na żadnym z tzw. „miejsc biorących”. O przyczynach tego stanu rzeczy pisaliśmy szerzej w artykule dotyczącym efektów kwot na listach wyborczych.
Warto zwrócić również uwagę na zależność pomiędzy procentem głosów oddanych na daną lokatę, a procentem uzyskiwanych z niej mandatów. Zilustrowaliśmy ją na poniższym wykresie. Wynika z niej, że luka pomiędzy wartością pierwszą a drugą (tj. dystans pomiędzy kolumną niebieską a pomarańczową) systematycznie zwiększa się wraz z numerem pozycji na liście wyborczej. Różnice te oddają w dobry sposób realne szanse kandydatów startujących z różnych lokat.
Pokusimy się o próbę wyjaśnienia fenomenu „miejsc biorących”. Należy zaznaczyć, że wyborcy z wielu różnych względów chętniej głosują na kandydatów z wyższych pozycji.
Po pierwsze, istnieje dość mała świadomość wyborców co do tego, że w wyborach do Sejmu występują listy otwarte. Przypomnijmy – z formalnego punktu widzenia lokata na liście nie ma znaczenia, bo istotny jest wynik uzyskany przez konkretnego kandydata. Brak świadomości typu listy wyborczej powoduje jednak, że w wyborach do Sejmu występują efekty charakterystyczne dla list typu zamkniętego.
Po drugie, wyborcy zachowują się w psychologicznym sensie po prostu racjonalnie. Nie chcąc zmarnować swojego głosu, oddają go na tych, którzy w ich odczuciu mają największe szanse na uzyskanie mandatu. Jest to element dobrze znanego w politologii zjawiska tzw. głosowania strategicznego.
Po trzecie, wyborcy dążą do możliwe maksymalnego zredukowania kosztu udziału w wyborach, czyli czasu i zaangażowania poświęconego na dotarcie do lokalu wyborczego i oddania głosu. Aby obniżyć ten koszt, często nie zapoznają się ze wszystkimi nazwiskami, ale głosują na kandydata z górnej części preferowanego przez siebie komitetu wyborczego.
Po czwarte, nie tylko miejsce na listach ma znaczenie. Na czele list partyjnych stają politycy znani, często obecni w mediach, prowadzący intensywną kampanię wyborczą, na którą wydają zdecydowanie więcej środków niż kandydaci z „gorszych” lokat. Jednocześnie ci, znajdujący się niżej w hierarchii kandydatów, nie widząc realnych szans na uzyskanie mandatu, są mniej zmobilizowani, by realnie walczyć o zwycięstwo. Prowadzą mało budżetową kampanię i nie mają wystarczającej liczby wolontariuszy chcących zaangażować się w aktywność kampanijną.
Po piąte, kandydatom z „dalszych miejsc” nie sprzyja też sposób zaprojektowania karty wyborczej. Zauważmy, że przy nazwiskach kandydatów umieszczane są cyfry wskazujące na kolejność miejsca na liście (01, 02, 03 itd.). Nie jest wykluczone, że cyfry te mogą w pewien sposób wpływać na zachowania wyborców, narzucając im sztuczny „ranking” kandydatów. Gdyby ich nie było, z pewnością łatwiej byłoby przekonywać wyborców, że w systemie wyborczym do Sejmu stosowana są listy otwarte.
Mówiąc o dobrze zaprojektowanej karcie wyborczej, można wskazać przy okazji na pewne niedoskonałości kart do głosowania w wyborach większościowych. W wyborach prezydenckich czy senackich – jak już wcześniej zaznaczyliśmy – nazwiska kandydatów prezentowane są wyborcom w porządku alfabetycznym. Z jednej strony, ułatwia to szukanie kandydata, na którego chcemy oddać głos, z drugiej jednak powoduje, że kandydat „Duda”, zawsze będzie wyżej na karcie niż kandydat „Trzaskowski”. Co zadziwiające w tych wyborach też stosuje numerację. Wydaje się, że zupełnie niepotrzebnie.
W wyborach do Sejmu RP obowiązuje system półotwartych list wyborczych, co oznacza, że partia polityczna przedstawia swoją hierarchię kandydatów, ale wyborca ma możliwość dokonania zmiany. Decydującą rolę w ustaleniu kolejności zdobytych mandatów odgrywa liczba głosów zdobytych przez kandydatów. Niestety rzadko zdarza się, że wyborcy korzystają z tej możliwości. Warto przypominać naszym współobywatelom, że osoba znajdująca się na niższej lub ostatniej pozycji na liście może otrzymać mandat.
Nasze analizy wykazały, że w ostatnich wyborach parlamentarnych ponad 80% mandatów przypadło kandydatom startującym z pierwszych pięciu miejsc na liście. Kandydaci z niższych pozycji mają niewielkie szanse na zdobycie mandatu.
Kobiety, mimo obowiązujących kwot wyborczych, są często umieszczane na niższych miejscach niż mężczyźni. W ten sposób partie polityczne nadal stosują pewną formę dyskryminacji wobec kobiet.
Wyjaśnienie fenomenu miejsc biorących wiąże się zarówno z czynnikami natury psychologicznej (tj. głosowanie strategiczne, racjonalne), jak i technicznej (stosowanie numeracji na listach oraz kartach wyborczych). Z konkretną lokatą na liście wiąże się również sposób prowadzenia przez danego kandydata kampanii wyborczej i ilość środków przeznaczanych na działania marketingowe.