Po Brytyjczykach w Parlamencie Europejskim pozostaną 73 wolne miejsca. Niektórzy unijni politycy widzą w tym szansę na zmianę zasad wyboru przedstawicieli do izby. Czy obywatele powinni głosować na kandydatów z innych państw lub na przewodniczącego Komisji? Przeczytaj, co myślą na ten temat polscy politycy.
W przyszłej kadencji, jeśli Wielka Brytania opuści Wspólnotę, w Parlamencie zostanie 705 posłów. Z 73 miejsc po Brytyjczykach 27 zostanie rozdzielonych między pozostałe państwa. Reszta trafi do rezerwy, gdyby Unia rozszerzała się kiedyś o kolejne państwa (zgodnie z Traktatem posłów może być najwyżej 751). Te zmiany, zawarte w sprawozdaniu przygotowanym przez Danutę Hübner (EPP, PO) i Pedro Silvę Pereirę, portugalskiego socjalistę, Parlament przyjmie już w środę, 13 czerwca. W połowie kwietnia poparły je państwa członkowskie.
Żadne państwo nie straci miejsc. Najwięcej zyska Francja (pięć), Polska wyśle do Brukseli i Strasbourga jednego posła więcej (w sumie 52). Sposób rozdzielania miejsc, zgodnie z zapisami Traktatu, dalej będzie faworyzował najmniejsze państwa Unii (według reguł z 2014 r. na Malcie na jednego europosła przypada 70 tys. mieszkańców, a w Niemczech blisko 840 tys.).
Do niedawna unijni politycy rozważali utworzenie tzw. transnarodowej listy, z której kandydatów wybieraliby wszyscy obywatele Unii. Wyborcy w Paryżu, Toruniu i Hamburgu wybieraliby, tak jak wcześniej, przedstawicieli z regionalnych list, ale oprócz tego oddawaliby jeszcze jeden głos na wspólną europejską listę. Zwolennikiem tego rozwiązania był przede wszystkim prezydent Francji Emanuel Macron, który wierzy, że wzbudzi ono zainteresowanie wyborami. Pomysł upadł w Parlamencie w lutym, ale prawdopodobnie powróci w przyszłej kadencji – w europejskiej debacie pojawia się od lat 90.
W grze ciągle jest natomiast pomysł, aby obywatele pośrednio wybierali przewodniczącego Komisji Europejskiej. Każda europejska grupa polityczna (np. chadecy, socjaliści, konserwatyści itd.) zgłaszałaby przed wyborami swojego „kandydata wiodącego” (z niem. Spitzenkandidat). Przedstawiciel frakcji, która uzyskała największe poparcie w wyborach byłby mianowany na szefa Komisji. W ten sposób został wybrany Jean-Claude Juncker, obecny przewodniczący. Inny wariant procedury Spitzenkandidat zakłada, że pierwszy biurokrata UE byłby wybierany bezpośrednio z list transnarodowych.
Pomysł popiera Parlament, ale sprzeciwiają mu się najsilniejsze państwa członkowskie Unii. Europosłowie mają mocną pozycję negocjacyjną, bo ostatecznie to oni zatwierdzają kandydata na szefa Komisji, którego formalnie zgłasza Rada.
Parlament Europejski w dalszym ciągu próbuje odnaleźć swoje miejsce w rzeczywistości europejskiej. Niedługo minie dekada od przyjęcia Traktatu z Lizbony, który poszerzył kompetencje izby, ale w dalszym ciągu Parlament musi bić się o każdy skrawek legislacji i o to, żeby jego głos był słyszany.
Czy Parlament będzie słabszy, czy silniejszy? Będzie taki, jak posłowie, których do niego wybierzemy. To samo dotyczy Unii Europejskiej – tylko od nas zależy, czy będzie silniejsza, czy słabsza i czy sprosta wyzwaniom współczesnego świata.
Listy transnarodowe to największy bezsens jaki słyszałem od dłuższego czasu. Na tym etapie rozwoju Unii Europejskiej nie mają racji bytu i cieszę się, że ich nie będzie. Rozumiem, że pomysłodawcy chcieli pogłębić integrację i znaleźć europejskie autorytety, ale teraz takie listy zamiast zbliżać Unię Europejską czy instytucje europejskie do obywateli, tylko by je oddalały. Unia Europejska będzie się zmieniała, być może jest to pomysł na kolejne dekady, ale wydaje mi się, że jest jeszcze za wcześnie.
Spitzenkandidat to bardzo dobry pomysł – w tym rozwiązaniu szef Komisji Europejskiej rzeczywiście jest pośrednio wybrany przez mieszkańców. Najsilniejsze państwa sprzeciwiają się temu rozwiązaniu, bo daje ono szansę wygrać kandydatowi z Luksemburga – tak przecież wybraliśmy Junckera. Jeśli chcemy wzmocnić sytuację Polski, to musimy wzmacniać instytucje wspólnotowe – w Radzie zawsze przegramy z najsilniejszymi. Niestety polski rząd tego nie rozumie.
Listy transnarodowe upadły z kretesem, ale nie świadczy to o tym, że grupy polityczne nie chcą pogłębiać współpracy na poziomie europejskim. Zadecydowały kwestie praktyczne. Wielu posłów argumentowało, że pomysł jest nierealny i oddala posła od obywatela. Nasze okręgi wyborcze są i tak bardzo duże, a poseł wybrany naraz w Portugalii, Estonii i we Włoszech już na pewno nie będzie mógł spotkać się ze swoimi wyborcami i będzie jeszcze bardziej abstrakcyjną postacią.
Głosowałam za listami, bo chciałam dać wyraz poparcia temu, że potrzebujemy w UE wspólnej przestrzeni publicznej. Żeby powstała, musimy spełnić wiele warunków. Musimy mieć wspólny język. Nie ma innego wyjścia. Tym wspólnym językiem musi być angielski i wszyscy powinniśmy mieć go w szkołach od najmłodszych lat, uważając, żeby przypadkiem nie zastąpił języków ojczystych. Bez tego nie będzie też żadnego polityka europejskiego, który potrafi się skutecznie komunikować z ludźmi z różnych państw.
Potrzebny jest dobry europejski kanał telewizyjny i europejskie media. Widzimy już tego zalążki. Powstało po angielsku ogromnie opiniotwórcze pismo Politico oraz platforma Euronews. Ale np. Telewizja Polska w niej nie uczestniczy, a przecież media publiczne mają do odegrania bardzo ważną rolę w informowaniu o sprawach europejskich.
Jeżeli instytucje europejskie pracują na przykład nad ułatwieniem zakupów w internecie, czy nad problemem podwójnej jakości produktów, to media powinny to komunikować jako wspólną pracę we wspólnym parlamencie dla wszystkich europejskich obywateli. Tymczasem kwestia podwójnej jakości jest przedstawiana, jako konflikt ze złymi Niemcami, którzy sprzedają nam gorsze proszki do prania, jakby to naród niemiecki je sprzedawał, a nie międzynarodowe koncerny.
W Polsce teraz nie ma woli, żeby komunikować konkretne osiągnięcia wspólnej polityki europejskiej i to wpływa na bardzo niską frekwencję w wyborach do Parlamentu Europejskiego i poczucie, że Unia Europejska to abstrakcyjny byt. A ona jest niezwykle konkretna i to nie jest tak trudno zakomunikować.
Z list transnarodowych niczego nie będzie i moim zdaniem słusznie. Głosowałem tak, jak grupa polityczna, ale staram się patrzeć na to w praktyczny sposób. Mam już trochę politycznego doświadczenia – zdobywałem mandat dziewięć razy – i nie wyobrażam sobie jak można by było to przeprowadzić. Kandydaci z mniejszych państw nie mieliby na takich listach szans. Niemcy głosowaliby na Niemców, Litwini na Litwinów – jakie szanse ma wtedy kandydat z Litwy?
Politycznie rozumiem ten projekt. Chodzi o stworzenie grupy ludzi, którzy nie są związani z żadnym konkretnym państwem i pilnują wspólnych interesów obywateli. Zadawałem w tej sprawie szczegółowe pytania, rozmawiałem z posłami, którzy nad tym pracują i oni mówią o wielkich ideach, ale nikt nie jest mi w stanie powiedzieć, jaka byłaby technologia wyboru tych ludzi?
To jest projekt przyszłościowy – nigdzie nie jest powiedziane, że Unia będzie miała przez kilkadziesiąt lat taki sam kształt. Wyraźnie widać, że niektóre państwa – mam na myśli głównie Francję, Niemcy, Holandię czy Belgię – chcą pogłębiać integrację i rozwijać wspólną strefę euro. Niedawno czytałem też już bardzo zaawansowane projekty tworzenia wspólnych jednostek armii. Jeśli wyłoni się coś o kształcie bardziej federacyjnym, to wtedy ma sens mówienie o transnarodowych listach.
Jestem za to w stanie zrozumieć, że zgłasza się zawczasu kandydata na przyszłego szefa Komisji. Jeśli tego się nie zrobi, zaczną się przepychanki szefów rządów, którzy będą rozgrywali swoje interesy. Spitzenkandidat krępuje Radzie ręce.
W samym systemie Unii Europejskiej Parlament Europejski ma coraz silniejszą pozycję i to się znacząco nie zmieni, bo jego kompetencje definiuje Traktat o funkcjonowaniu Unii Europejskiej. Przede wszystkim ma ważną rolę w kształtowaniu polityk, w których podejmuje decyzje razem z Radą.
Po drugie, przez ostatnie pięć lat, szczególnie za kadencji Junckera, zaobserwowaliśmy upolitycznienie Komisji Europejskiej – Juncker nie zajmował się wyłącznie micromanagementem, co często było bolączką Komisji, ale dużymi wyzwaniami stojącymi przed Unią. Z drugiej strony Komisja upolityczniła się w inny sposób niż Juncker zamierzał – zaczęła w duży stopniu zależeć od Parlamentu Europejskiego i od agendy, którą starają się narzucić posłowie. To wzmacnia pozycję Parlamentu.
Na jego niekorzyść działa natomiast coraz niższa frekwencja w wyborach europejskich. Co zrobić, żeby ludzie chętniej głosowali? Nie sądzę, żeby transnarodowe listy przemówiły do wyobraźni wyborców. To ciekawy i innowacyjny pomysł, ale nikt tak naprawdę nie wie, w jaki sposób miałby działać w praktyce. Nie mamy nawet wspólnych zasad wyboru posłów do Parlamentu Europejskiego. Żeby wprowadzić listy, wszystkie państwa członkowskie musiałyby zmienić swoją ordynację.
Unia Europejska obejmuje tak wiele polityk i ma tak wiele kompetencji, że jest już czymś więcej niż organizacją międzynarodową, ale jeszcze nie jest wspólnotą. Rozwiązania demokratyczne i samo pojęcie demokratycznej legitymacji są obecnie związane z państwem narodowym. Debaty, które toczą się teraz w UE, są próbą wyjścia poza tę sytuację. Mam dużo sympatii wobec tych pomysłów, ale jako politolog nie mam też złudzeń, że zasadniczo zmienią europejską scenę polityczną. Ale sprawa Spitzenkandidata, mimo sprzeciwu Francji i Niemiec, nie jest jeszcze zamknięta.
ECR i polska delegacja Prawa i Sprawiedliwości były przeciwne listom transnarodowym i pomysł został odrzucony. Uważaliśmy ją za poważny błąd i próbę przemycenia do Parlamentu Europejskiego osób, które byłyby wygodne dla establishmentu. To odrywałoby Parlamentarzystów od ich okręgów wyborczych i byłoby sprzeczne z demokratycznymi wyborami.
Ordynacja wyborcza, która obowiązuje w Polsce, jest bardzo dobra. Z jednej strony nakazuje reprezentowanie całego kraju, a z drugiej strony okręgu wyborczego. Czasami jest on bardzo duży, ale jednak wiąże kandydata z określonym obszarem. Kandydat jest w nim obecny i odbywa spotkania wyborcze.
Frekwencja w wyborach do Parlamentu Europejskiego jest niewysoka właśnie dlatego, że dla wielu ludzi w Europie jest on czymś trudno wyobrażalnym. Jeśli powołamy listę europejską i jeszcze bardziej oderwiemy kandydatów od okręgów, to będzie jeszcze niższa niż obecnie.
Do tej pory było tak, że lider wygrywającej frakcji był namaszczany na szefa Komisji Europejskiej, więc było o co walczyć, ale wygląda na to, że państwa członkowskie mają w tej sprawie pełną kontrolę i nie są entuzjastycznie nastawione do tego rozwiązania.
Idea szpicenkandydatów nie została formalnie odrzucona, ale też nie spotkała się w Parlamencie z entuzjazmem. Wszystkim grupom politycznym brakuje rozpoznawalnych postaci, które obywatele w poszczególnych krajach postrzegaliby jako liderów tych frakcji. Ludzi z nazwiskami, które robiłyby wrażenie w całej Europie, nie mają nawet dwie największe frakcje (EPL i S&D), nie mówiąc już o mniejszych. Nie wiem, jak ta idea miałaby działać w praktyce.
W UE jest coraz więcej poważnych problemów i być może dlatego najbliższe wybory będą cieszyły się większym zainteresowaniem niż do tej pory. W wyborach w krajach zachodnich zaczynają odgrywać rolę siły, które w Parlamencie do tej pory były reprezentowane bardzo słabo – wystarczy popatrzyć na wybory w Austrii i we Włoszech lub na napięcia polityczne w Hiszpanii. Myślę, że tam emocje będą dużo większe niż do tej pory.