Podczas gdy w Hadze właśnie powołano jeden z najbardziej konserwatywnych rządów w historii kraju, studenci holenderskich uniwersytetów protestują przeciwko ludobójstwu w Strefie Gazy. Zachodnie poparcie dla Benjamina Netanjahu powoli słabnie, ale moralne kompromisy wciąż zwyciężają z postulatami protestujących.
Drobne protesty na Uniwersytecie trwały tak naprawdę od samego początku wojny w Gazie. Znikomy odzew ze strony władz uczelni wraz z widmem izraelskiego ataku na Rafah sprowokowały jednak zaostrzenie taktyk protestujących. To właśnie tu – na Uniwersytecie Amsterdamskim (UvA) – rozpoczęły się jedne z największych w Europie protestów przeciwko tragediom, które od siedmiu miesięcy trwają w Palestynie. Studenci UvA, zainspirowani podobnymi akcjami na amerykańskich uczelniach, zajęli uniwersytecki kampus Roeterseiland. Pośród setek banerów, haseł i palestyńskich flag rozbito namioty i rozpoczęto okupację.
Protestujący uważają, że izraelską operację wojskową w Strefie Gazy można zaklasyfikować jako ludobójstwo i że wszelka współpraca z jakimikolwiek instytucjami, które się do niej przyczyniają, jest niedopuszczalna. Przed władzami uniwersytetu zostały postawione trzy postulaty. Studenci domagają się: 1) ujawnienia wszelkich powiązań uczelni z izraelskimi instytucjami i firmami, 2) zakończenia wszystkich współprac akademickich z izraelskimi instytucjami, które przyczyniają się do kryzysu humanitarnego w Gazie lub popierają działania rządu Izraela, 3) wypowiedzenia wszelkich kontraktów z izraelskimi lub międzynarodowymi firmami, które czerpią zyski z trwającej w Palestynie tragedii. Choć protesty zaczęły się na UvA, postulaty podnoszą również studenci dwóch innych amsterdamskich uczelni: Wolnego Uniwersytetu w Amsterdamie (VA) i Hogeschool van Amsterdam (HvA). Podobne postulaty zgłaszają studenci na Uniwersytecie Warszawskim.
Pierwsza okupacja rozpoczęła się w poniedziałek 6 maja. W nocy władze UvA wezwały policję, która brutalnie rozbiła okupujących. Studentów poszczuto policyjnymi psami, bito i pacyfikowano. Ponad 100 osób zostało aresztowanych. Już następnego dnia wzburzeni studenci zorganizowali manifestację przeciwko przemocy funkcjonariuszy. Manifestacja szybko przerodziła się w marsz, a ten w kolejną okupację budynków UvA. Tym razem wyrywano cegły z chodników, budowano z nich barykady i w pełni przejęto kampus. W demonstracji wzięły udział tysiące protestujących. Uniwersytet ogłosił, że tym razem policja nie wkroczy do zajętych budynków.
Następnego dnia miały odbyć się rozmowy pomiędzy władzami UvA, a protestującymi. Jednak zamiast delegacji uniwersytetu znowu pojawiła się policja, a media obiegły zdjęcia zakrwawionych studentów. Od tego czasu protesty, marsze i okupacje rozpoczęły się na uniwersytetach w całym kraju. Choć wiele uczelni opublikowało listę współprac z izraelskimi instytucjami, większość nie podjęła żadnych dalszych kroków. Uniwersytet w Lejdzie zawiesił programy wymian studenckich z dwoma izraelskimi uniwersytetami, a Uniwersytet Techniczny w Delft publicznie poparł zawieszenie broni w Gazie. Reszta postulatów protestujących pozostaje niespełniona. Na UvA kontynuowany jest opór. Do protestujących dołączyła również część wykładowców, którzy uczestniczyli w bojkotowaniu zajęć.
Po długich miesiącach negocjacji lider holenderskiej skrajnej prawicy Geert Wilders ogłosił, że udało mu się dojść do porozumienia w sprawie utworzenia nowego rządu. W trakcie negocjacji Wilders nie omieszkał zboczyć nieco z trasy, aby skomentować pro-palestyńskie demonstracje w stolicy. Kiedy podczas wizyty izraelskiego prezydenta Jicchaka Herzoga w Amsterdamie setki protestujących wyszły na ulice, Wilders stwierdził, że jest to „bezprecedensowy skandal”. Następnie spotkał się z izraelskim prezydentem i powiedział mu, że jego wizyta w Holandii przepełniła go dumą, a Izrael zawsze będzie mieć jego pełne poparcie w swojej walce z terrorem.
Kontrowersyjne wypowiedzi nowego lidera politycznego Holandii nie są niczym nowym. To on w 2016 roku proponował zdelegalizowanie Koranu i meczetów. Zdarzyło mu się też nazwać islam religią „karygodną, nienawistną i brutalną”. Wilders nie zostanie premierem, ale jako lider koalicji tworzącej nowy rząd mógł wybrać następnego szefa rządu. Następcą Marka Rutte został wskazany przez niego Dick Schoof, były szef agencji bezpieczeństwa i służb imigracyjnych. Wilders musiał zrezygnować z objęcia stanowiska osobiście, ponieważ jego kontrowersyjna renoma okazała się nie do zaakceptowania dla koalicjantów. Pozostanie jednak najbardziej wpływowym politykiem w kraju.
Krytyczne stanowisko protestujących wobec odchodzących władz również nie wzięło się znikąd. Przemoc policji wobec protestujących spotęgowała jedynie ich opór. Rutte krytykował zaś studentów za sprzeciwianie się policji (choć podkreślał również, że mają prawo demonstrować). Po nowym rządzie Holandii ciężko spodziewać się bardziej przychylnego stanowiska wobec protestujących. W umowie koalicyjnej zapowiedziano nawet możliwość przeniesienia holenderskiej ambasady w Izraelu z Tel Awiwu do Jerozolimy. Oznaczałoby to uznanie przez Holandię za izraelską stolicę miasta, którego status jest sporny od zarania konfliktu izraelsko palestyńskiego.
Holandia obok USA, Wielkiej Brytanii i wielu innych państw Zachodu sprzedaje broń (np. części składowe myśliwców F-35) na użytek izraelskiej armii. W lutym holenderski sąd – powołując się na ryzyko przyczynienia się Holandii do naruszania prawa międzynarodowego przez izraelską armię – nakazał rządowi Marka Rutte natychmiastowe zaprzestanie przekazywania broni do Izraela. W uzasadnieniu sędziowie argumentowali, że broń przekazywana przez Holandię umożliwia Izraelowi prowadzenie ataków, które poważnie naruszają międzynarodowe prawo humanitarne. Choć rząd zastosował się do decyzji sądu, wstrzymując eksport broni do Izraela, to natychmiast złożył też apelację do Sądu Najwyższego. W oficjalnym uzasadnieniu napisano, że „w ocenie rządu dystrybucja części do F-35 nie jest niezgodna z prawem. Rząd uważa, że określenie tego, jak państwo [Izrael] prowadzi swoją politykę zagraniczną [w tym przypadku operację wojskową w Strefie Gazy], jest jego własną sprawą”.
Natomiast w Białym Domu, odchodzący już prezydent Joe Biden wyraźnie sprzeciwia się postulatom protestujących – w Stanach Zjednoczonych i Europie Zachodniej – studentów: „Tego co dzieje się w Gazie nie można nazwać ludobójstwem. Odrzucamy to stanowisko”.
Termin genocide został wprowadzony przez polskiego prawnika żydowskiego pochodzenia Rafała Lemkina w reakcji na hitlerowskie zbrodnie z czasów II wojny światowej. W prawie międzynarodowym po raz pierwszy pojawił się w 1948 roku w Konwencji ONZ w sprawie zapobiegania i karania zbrodni ludobójstwa. W myśl jej art. II zbrodnię ludobójstwa stanowi czyn „dokonany w zamiarze zniszczenia w całości lub części grup narodowych, etnicznych, rasowych lub religijnych, jako takich”.
W konwencji wymienia się konkretne działania, które mogą być uznane za zbrodnię ludobójstwa: zabójstwo członków grupy, spowodowanie poważnego uszkodzenia ciała lub zdrowia psychicznego członków grupy, umyślne stworzenie dla członków danej grupy takich warunków życia, które mają spowodować ich zniszczenie fizyczne, działanie, które ma na celu wstrzymanie urodzin w obrębie grupy lub przymusowe przekazywanie dzieci członków grupy do innej grupy”.
W przypadku izraelskiej operacji wojskowej w Strefie Gazy możemy mówić co najmniej o zabójstwie członków grupy – w tym przypadku narodowościowej, jaką stanowią Palestyńczycy. Sam prokurator Międzynarodowego Trybunału Karnego oskarża Izrael o zbrodnie wojenne – celowe atakowanie palestyńskiej ludności cywilnej i ograniczanie jej dostępu do wody pitnej.
Prawne zastosowanie terminu ludobójstwo wobec działań rządu Izraela zależne jest więc tylko od interpretacji intencji premiera Netanjahu. Czy celem samym w sobie jest tu „zniszczenie w całości lub części” grupy narodowościowej lub etnicznej? Nawet jeśli trudno jest jednoznacznie rozstrzygnąć tą kwestię, to bardziej istotne pytanie brzmi: czy łatka, jaką nadamy działaniom izraelskiego rządu, ma tu rzeczywiście kluczowe znaczenie?
Choć pod względem narracji istotny, termin ludobójstwo nie zmieni praktycznego wymiaru sytuacji w Strefie Gazy. Ostrzał najgęściej zaludnionego terytorium na świecie i śmierć 35 tys. ludzi to nie są wydarzenia zależne od definicji. Izraelska ofensywa w Gazie trwa od siedmiu miesięcy. Niezależnie od tego, jak ją nazwiemy, możemy po prostu ocenić jej efekty.
Przez ostatnie miesiące w Gazie zginęło co najmniej 13 tys. dzieci. Światowy Program Żywnościowy szacuje, że 1,1 mln Palestyńczyków żyje w warunkach „katastrofalnego” głodu. 75 tys. osób zostało rannych, a 1,7 mln osób (75 proc. populacji) musiało uciekać ze swoich domów – z 62 proc. z nich zostały już tylko gruzy. Od 261 dni Gaza odcięta jest od wszelkich dostaw prądu, które kontrolowane są przez Izrael. Dostęp do świeżej wody utrudniony był już przed rozpoczęciem wojny, ale od 9 października jest praktycznie w pełni odcięty. Niewielkie ilości wody, jedzenia i pomocy humanitarnej zostały dopuszczone na terytorium Gazy przez granicę z Egiptem, nie przez decyzje Izraela, ale dzięki dyplomacji USA (podobnie jak mało skuteczna pomoc zrzucana z amerykańskich samolotów). Z 36 szpitali funkcjonuje tylko 12 (24 zostały uszkodzone na skutek konfliktu). W internecie widzimy nagrania, na których izraelscy żołnierze strzelają do wymachujących białą flagą cywili. Szokują nas zdjęcia zakrwawionych ciał i ludzi wyciąganych spod cegieł. Matki opłakujące dzieci, dzieci opłakujące matki – jeżeli ktoś interesuje się wydarzeniami w Strefie Gazy, to widział już wszystko. W codziennej rzeczywistości łatwo jednak o nich zapominamy.
Podczas gdy kolejne uniwersytety w Holandii dołączają do protestów, Netanjahu rozpoczął atak na Rafah – miejscowość, do której przez autostradę o nazwie Salah al-Din przed ostrzałem uciekło 1,4 miliona Palestyńczyków. Jeszcze parę miesięcy temu izraelskie dowództwo argumentowało, że palestyńscy cywile powinni udać się na południe, aby nie zostać przypadkowymi ofiarami walki z Hamasem. Dzisiaj w graniczące z Egiptem Rafah uderzają izraelskie pociski.
Tragiczny wypadek – to właśnie, cytując samego Benjamina Netanjahu, wydarzyło się w podczas ataku na Rafah. Izraelskie pociski spadły na namioty w obozie dla uchodźców wojennych. Rozpętał się pożar. Pośród płomieni zginęło co najmniej 45 osób, 200 zostało rannych. W mediach społecznościowych pojawiły się kolejne nagrania, koszmarne obrazy, martwe dziecko bez głowy. „Ten film może przedstawiać drastyczne treści lub przemoc” – można kliknąć „wyświetl” lub scrollować dalej, ale sam komunikat nikogo już nie zaskakuje. Wszyscy – włącznie z USA – ostrzegali Izrael przed ofensywą w Rafah. Premier Izraela – podobnie jak w przypadku śmierci działaczy humanitarnych z World Central Kitchen – obiecuje dochodzenie w sprawie ataku na obóz uchodźców w Rafah. Niemniej jednak izraelskiej armii udało się również zabić dwóch „wysokich rangą terrorystów Hamasu”. Czy i tym razem wystarczy to opinii publicznej?
Dwa dni wcześniej, 24 maja, Międzynarodowy Trybunał Sprawiedliwości w Hadze – najważniejszy organ sądowy ONZ – nakazał władzom Izraela natychmiastowe wstrzymanie ofensywy w Rafah. W ciągu 48 godzin od decyzji MTS-u Izrael zdążył przeprowadzić 60 ataków rakietowych na terytorium tego miasta. Na początku lipca podczas serii izraelskich ataków zbombardowana została szkoła. Zginęło 30 osób. Kolejne 71 nie żyje po ataku w okolicach Chan Junus, miasta na południu Gazy. Celem ataku był Mohammed Deif, jeden z liderów Hamasu, choć nie jest pewne, czy przebywał w tym obszarze. Premier Netanjahu przyspiesza na ścieżce do „zwycięstwa” w Gazie, perfekcyjnie wykorzystując okoliczności, które stanęły się przed nim w październiku. Brutalny atak Hamasu pozwolił mu zaciągnąć olbrzymi kredyt zaufania u izraelskiej i zachodniej opinii publicznej. Ale nie on pierwszy – Netanjahu odrobił lekcję udzieloną światu przez Stany Zjednoczone po atakach z 11 września 2001 roku. Na drodze walki z globalnym terroryzmem demokratyczne państwa Zachodu od lat pozwalają sobie na bardzo wiele.
Dopiero po pół roku ofensywy międzynarodowe poparcie dla Izraela zaczyna słabnąć. Choć nadal większość europejskich państw nie decyduje się na krytykę izraelskiego rządu, to zdecydowanie odczuwalna jest już pewna konsternacja. Ostatnim bezwzględnym sojusznikiem Netanjahu pozostają Stany Zjednoczone. Tu też okoliczności są wyjątkowe. Rok wyborczy w USA potrafi rządzić się własnymi prawami, a Biden na kampanijnym szlaku wyborczym stąpał niezwykle ostrożnie – obawiał się reakcji centrowych wyborców. Kamala Harris była co prawda pierwszą osobą z administracji Bidena, która otwarcie zaczęła nawoływać do rozejmu, ale nadal ciężko spodziewać się po niej radykalnie innej polityki wobec konfliktu. Również jej platforma polityczna opiera się w dużej mierze na poparciu dla Izraela. Kiedy Netanjahu odwiedził Waszyngton, a przed Kongresem rozpoczęły się demonstracje, Harris szybko potępiła zachowania protestujących. Z biegiem czasu nawet jej powoli może przestać się to opłacać. Dużą część politycznej bazy demokratów stanowią przecież młodzi (oraz osoby pochodzenia arabskiego), a na amerykańskich uniwersytetach również trwają protesty. Niezależnie od wyborów Waszyngton od lat stał po stronie swojego kluczowego sojusznika na Bliskim Wschodzie. „Izrael to jedyna prawdziwa demokracja w regionie” – Amerykanie potrzebują partnerów do walki ze światowymi wpływami Rosji i Chin. Moralne kompromisy biegną więc na drodze do wyższego dobra. Pytanie, czy po siedmiu dekadach ponadpartyjnego poparcia administracja Bidena i Harris nie okaże się tą, która jako pierwsza zapłaci polityczną cenę za swoje poparcie dla działań rządu Izraela. Jedyną realistyczną alternatywą pozostaje jednak Donald Trump, który uznaje obecną politykę USA względem rządu Netanjahu za niewystarczająco przychylną.
Europejskie poparcie dla Izraela, choć bardzo powoli, słabnie. Hiszpania, Irlandia i Norwegia niedawno oficjalnie uznały istnienie państwa Palestyny. Włoska opozycja przynosi palestyńskie flagi na obrady parlamentu. Atak na Rafah sprowokował też w końcu unijną reakcję. Misja na granicy przy Rafah zostanie wznowiona pierwszy raz od 2007 roku, dzięki czemu dostawy pomocy humanitarnej oraz częściowa ewakuacja ludności cywilnej może stać się możliwa. Nie oznacza to jednak, że Unia Europejska wykonała właśnie zwrot względem rządu Izraela. UE raczej nie wprowadzi sankcji. W debacie kandydatów na przewodniczącego Komisji Europejskiej temat Gazy został poruszony tylko raz i to przez kandydata lewicy, którego frakcja w nowym PE ma niewiele ponad 40 mandatów. Kolejne ataki na ludność cywilną sprawiają, że coraz ciężej jest jednak posługiwać się argumentem o „prawie do obrony” przez państwo Izrael. Europejskie centrum polityczne zaczęło się więc adaptować. Gaza staje się tematem, który lepiej po prostu omijać. W europejskiej kampanii wyborczej cisza okazała się dużo wygodniejsza.
Zachodnie myślenie o zagrożeniu terroryzmem, w tym przypadku o brutalnych działaniach Hamasu, blokuje swobodę oraz logikę naszych decyzji politycznych. W ten sposób ignorujemy faktyczne konsekwencje naszego poparcia dla rządu Netanjahu. Zarówno stanowisko Holandii, jak i całej Europy, powinno opierać się na faktach, nie zaś na wyniku zero-jedynkowego sporu o terminologię. Jednak wygląda na to, że pośród krzyków protestujących studentów wolimy poprzestać na niezręcznym milczeniu.
***
Obróbka zdjęć: Józef Rostkowski